niedziela, 18 października 2015

Assassin's Creed #1

Titan Comics wraz z Ubisoftem wypuściło na świat kolejne dzieło które poszerza uniwersum najbardziej dochodowej marki Ubi. Złożona z pięciu zeszytów seria zatytułowana po prostu „Assassin's Creed” opowiada historię nijakiej panny de la Cruz. Czy nowemu komiksowemu wydawcy udało się stworzyć serię, która może śmiało konkurować z pozostałymi historiami osadzonymi w tym uniwersum? Przekonajmy się.


Na pierwszy ogień idzie oczywiście historia. Pierwszy zeszyt spełnia idealne swoją rolę jako prolog do większej historii, której akcja pędzi na łeb na szyję i nie zatrzymuje się na ani jedną chwilę. Każdy kadr służy budowaniu odpowiedniego nastroju oraz dynamiki akcji. Już na pierwszych stronach komiksu poznajemy naszą główną protagonistkę, która daje się lubić od samego początku. Jest charyzmatyczna, wygadana i już w pierwszym numerze pokazuje swój pazur. Historia osadzona jest w czasach współczesnych, tj. w 2015 roku. Od momentu, kiedy Ubi dwa lata temu w Black Flag przebiło czwartą ścianę starają się skrupulatnie prowadzić historię osadzoną we współczesności równolegle do rzeczywistej linii czasowej. Póki co ten zabieg sprawdza się znakomicie. Cała historia wydaje się być mocno powiązana z tą zaprezentowaną nam w Initiates oraz w AC Unity. Z panną Charlotte de la Cruz za pośrednictwem Helixa (tak jak to miało miejsce we wspomnianym już Unity) kontaktują się Asasyni i od tego momentu akcja zaczyna się rozkręcać. Całość historii opiera się na motywie werbunku naszej protagonistki i przyjęcia jej do Bractwa. W tle całego tego zamieszania oczywiście czai się motyw Fragmentu Edenu, Abstergo oraz Templariuszy, którzy jak zwykle knują i wysyłają na akcje terenowe mało doświadczonych ludzi, którzy są niczym mięso armatnie dla asasynów. Pod tym względem scenarzyści niestety się nie popisali, a komiks The Chain zdecydowanie góruje nad obecną serią w aspekcie ukazywania umiejętności agentów Templariuszy.


Jeśli chodzi zaś o postaci i wydarzenia to na pewno ucieszy was fakt, że komiks doskonale rozszerza uniwersum i ukazuje nam dalsze losy znanych nam już bohaterów. W pierwszym zeszycie poznamy oczywiście paru nowych członków Bractwa, a za razem powróci bohaterka znana już fanom, którzy uważnie śledzili perypetie drużyny Gavina na terenie Rosji. Bardzo zgrabne wprowadzenie nowych postaci po stronie Asasynów do uniwersum ucieszy każdego fana.

Czymże był by AC bez warstwy historycznej. Część opowieści mająca miejsce w przeszłości skupia się na perypetiach przodka Charlotte - Josepha, który żył w czasach polowań na czarownice w Salem. Pomimo bardzo klimatycznych kadrów, są one nazbyt dawkowane. W pierwszym numerze nie zdążyliśmy niestety dobrze poznać XVII wiecznego przodka Charlotte, gdyż sceny z jego udziałem są krótkie i można je uznać zaledwie jako przedsmak tego, co Titan Comics szykuje nam w przyszłości. Mogę jedynie stwierdzić, że całość zapowiada się na historię pisaną raczej o odcieniach szarości i możemy się spodziewać, że Joseph zaskoczy nas swoimi niejednoznacznymi wyborami moralnymi.

Trzeba mieć cierpliwość i wiarę, że tak liche przedstawienie linii fabularnej przenoszącej nas do XVII wieku ma na celu tylko zbudowanie większego napięcia. Pomimo tego faktu, nadal jestem zawiedziony tak małą ilością stron poświęconą historycznej części uniwersum AC. Po świetnym The Fall, gdzie już w pierwszym numerze wrzucono nas w niesamowity wir wydarzeń podczas rewolucji rosyjskiej, spodziewałem się po prostu więcej akcji umiejscowionej w przeszłości. Na szczęście całość ratują pierwsze strony, które na pewno będą miłą niespodzianką dla czytelnika.

Styl rysunków oraz rozmieszczenie kadrów nadaje przedstawionej historii głębi i niczym nie ustępuje świetnemu The Fall oraz Brahmanowi. Kolorystyka jest na wysokim poziomie, a poziom szczegółów cieszy oko i nadaje historii odpowiedni ton. Uważam, że panowie Del Col, Mccreery, Edwards oraz Numes wykonali kawał dobrej roboty.


Podsumowując, pierwszy zeszyt Assassin's Creed daje nadzieję na naprawdę dobrą historię, która rozgrywa się w interesującym przedziale czasowym i doskonale poszerza tak lubiane przez wszystkich uniwersum. Dla każdego fana jest to pozycja obowiązkowa, a przeciętnego czytelnika komiksów może zainteresować wartka akcja i sprawnie napisana historia, która wciąga od pierwszych stron i podsyca w nas chęć do sięgnięcia po kolejny zeszyt. Pozostaje tylko czekać na kolejny numer, by przekonać się czy faktycznie warto poznać perypetie Charlotte de la Cruz.

wtorek, 2 czerwca 2015

Propozycja na wieczór

Klimatyczna, tajemnicza, zapierająca dech w piersiach !


Tymi słowami można krótko opisać animację: "Over The Garden Wall".

Jest to mini serial składający się łącznie z 10 odcinków, z których każdy trwa po 10 minut.
Magiczna podróż w którą widz wyrusza wraz z głównymi bohaterami do nieznanej krainy znajdującej się po drugiej stronie tytułowego muru.

Ta krótka opowieść wciągnie was od pierwszych minut i będzie trzymała w napięciu do samego końca, który jest zaskakujący, niejednoznaczny i bardzo dojrzały jak na zwykłą animację.

Bohaterowie, historia, klimat, humor. Te wszystkie czynniki idealnie ze sobą współgrają, tworząc niesamowity obraz wykreowany przez  Patricka McHale'a. 

Na recenzję z prawdziwego zdarzenia jeszcze przyjdzie pora, a tym czasem serdecznie polecam do zapoznania się z tym tytułem, szczególnie wieczorowa porą. Są w życiu animacje, które trzeba przed obejrzeć i gwarantuję wam, że ta jest jedną z nich.

 Beee...

poniedziałek, 18 maja 2015

Trochę sztuki

Ostatnio skończyłem moją najnowszą pracę, gdyż w wolnym czasie zdarza mi się również amatorsko rysować. Początkowo miała to być ilustracja do książki pisanej przez znajomego, ale jego projekt został wstrzymany, więc ostatecznie rysunek stał się częścią mojej małej tradycji. Na każdym etapie mojego kształcenia rysuję raczej nie przemyślaną abstrakcję na formacie A4 w moim własnym stylu rysowniczym.

Poniżej można podziwiać moje artystyczne starania na przełomie 8 lat:

 

Po kolei: 
lewa strona - studia
środek - liceum
prawa strona gimnazjum

Jestem strasznie dumny z tego, że widać jakiś postępy na przełomie tych pary dobrych lat. Zresztą oceńcie sami :) 
Beee...

piątek, 8 maja 2015

Pierwsze wrażenia po Avengers 2

Wróciłem właśnie z seansu Avengers 2 i chciałbym się podzielić paroma odczuciami po seansie. Ostrzegam, że w tekście mogą pojawić się SPOILERY dotyczące fabuły filmu. No to jedziemy. 


Pierwsze co mi się rzuciło w oczy to rozpoczęcie filmu. Sekwencja otwierająca ze szturmem na twierdzę Hydry jest idealnym rozpoczęciem historii. Film od samego początku wrzuca nas w wir akcji, co nadaje dynamizmu całemu filmowi, bo ta nie zwalnia ani na chwilę.

Pomijając epicką scenę walki Avengerów z oddziałami Hydry moją uwagę przykuł jeden istotny fakt. Cała scena jest idealnym rozwinięciem zakończenia 19 odcinka Agentów TARCZY. Zgodnie z zasadą "wszystko jest połączone" sceny pokazane w serialu stanowią prolog do początku filmu i wyjaśniają dlaczego cała akcja przeprowadzona przez Mścicieli na terenie Europy ma miejsce i dlaczego jest tak istotna. Zresztą przykładów takich powiązań jest znacznie więcej. W późniejszych scenach możemy rozwiązać zagadkę, która spędzała sen z powiek fanów marvelowskiego serialu. Film odpowiada bowiem na pytanie czym jest protokół Theta nad którym przez tak długi okres czasu pracował dyrektor Coulson. Bardzo spodobało mi się to nawiązanie do serialowej części Kinowego Uniwersum i daje mi tylko satysfakcję z tego, że jako fan zarówno filmów kinowych, jak i seriali wiem o wydarzeniach mających miejsce w tej superprodukcji coś więcej niż inni zjadacze popcornu na sali kinowej.

Po drugie cieszy mnie fakt, że Marvel już oficjalnie na dużym ekranie posiada swoich własnych x-menów. Wprowadzenie postaci Wandy i Pietra Maximoff otworzyło furtkę dla wprowadzania innych inhumans (choć ci, którzy śledzą Agentów TARCZY doskonale wiedzą, że tych w marvelowskim świecie nie brakuje) do MCU. Z racji, ze prawa do mutantów należą do Foxa uważam, że "nieludzie" to idealny zamiennik. Zresztą same wykreowane postacie Skarlet Witch i Quicksilvera też są niczego sobie. Przechodzą oni dość burzliwą drogę w czasie trwania seansu, aż ostatecznie stają po stronie Mścicieli i stają się częścią zespołu (choć szkoda, że niektórzy tak krótko do niego należeli).

Kolejną rzeczą, która przykuła moją uwagę to fakt, że film prowadzi niektóre wątki w taki sposób, aby powiedzieć wprost widzowi "ta scena będzie ważna w następnym Thorze", albo "Patrzcie to ja Thanos, może po 18 filmach wstanę z fotela i ruszę zad, by was zniszczyć". Taka dosłowność niektórych scen jednak trochę kuje zanadto w oczy, ale patrząc na ilość tych smaczków w stosunku do całości filmu da się to przeżyć. Pomijając fakt takiego rzucana prosto w twarz zajawkami przyszłych produkcji, bardzo przypadło mi do gustu rozwinięcie wątku, który przewija się w całym MCU już od pierwszej fazy. Chodzi oczywiście o Kamienie Nieskończoności. 

Wprowadzenie postaci Visiona ma ścisły związek własnie z Infinity Stones. Jak się okazuje teorie spiskowe fanów miały rację i charakterystyczny dla tej postaci kamyk znajdujący się na czole jest w istocie czwartym oficjalnie ujawnionym kamieniem. Choć mogliśmy go podziwiać już wcześniej w pierwszych Avengesach pod postacią berła Lokiego. Fakt, że Thor pozwolił Visionowi zatrzymać gem umysłu utwierdza mnie tylko w przekonaniu, jak wielkim widowiskiem będzie Infinity War, skoro jeden z kamieni znajduje się na ziemi, Ether jest w posiadaniu Kolekcjonera, a Teseract jest w Asgardzie. Oj będzie się działo, ale wróćmy do teraźniejszości i omawianego filmu.

Kolejna postać, która przykuła moją uwagę jest agent Burton. Widać, było ewidentnie, że twórcy postanowili zadość uczynić to, jak potraktowali Hawkeye'a w pierwszej części Avengers. Nasz łucznik ma zdecydowanie więcej czasu ekranowego, a jego postać jest znacznie lepiej rozwinięta. Jest on w końcu pełnoprawnym członkiem ekipy, a nie tylko dodatkiem do Hulka i Iron Mana. Ma własne zdanie, które nie raz można usłyszeć w filmie. Oj tak jeśli chodzi o zdania to tych w Czasie Ultrona nie brakuje.

I tak oto przechodzimy do kolejnego aspektu filmu, który jest zdecydowanym atutem. One-linery oraz humor. Tego jest po prostu mnóstwo. Postacie co rusz rzucają jakimś tekstem adekwatnym do sytuacji. Osobiście nie mogę zliczyć ile razy wybuchnąłem śmiechem na sali słysząc jedną z rozmów między postaciami, albo widząc reakcje herosa na zaistniałą sytuację. Idealnym przykładem jest scena imprezy w wieży Avengers, której urywak mogliśmy podziwiać już na zwiastunach filmu. Co chwila padają tam rozbrajające widza teksty. Humor w filmie nie jest narzucony i każdy gag powoduje banana na twarzy. Nawet jeśli nie jest się fanem filmów superbohaterskich  to warto obejrzeć Wiek Ultrona dla samego humoru.

A propo Ultrona. W tekście o A:AoU nie może zabraknąć wzmianki o tytułowym przeciwniku naszych herosów. Ultron moim zdaniem wypada niestety średnio. Jego prezentacja oraz wprowadzenie do kinowego świata jest wprawdzie ok, ale jakoś brakuje mi czegoś w tej postaci. Może jest to spowodowane faktem, że został on wprowadzony do filmu stosunkowo szybko bez budowania większego napięcia. Pod względem wizualnym nie mam nic do zarzucenia. Sam desingn tytułowego robota jest bardzo dobry. Widać w nim inspirację komiksowymi odpowiednikami, co bardzo cieszy. Jakby tego było mało to w filmie możemy ujrzeć parę wcieleń tej złowrogiej sztucznej inteligencji. Rozumiem, że Ultron jest tylko programem, który błędnie odczytał zamiary Starka, ale mimo wszystko brak mi w tej postaci charakteru. Od razu wspomnę tutaj, że moja ocena nie jest związana z ogólnoświatowym ubóstwianiem Lokiego jako czołowego vilana w całym MCU. Choć na pewno w jakiś mały sposób patrzę na wszystkich przeciwników filmowych herosów przez pryzmat tego charyzmatycznego i dowcipnego złoczyńcy. 
Żeby nie było tylko narzekanie, trzeba by powiedzieć coś pozytywnego o naszym blaszaku. Plusem na pewno jest właśnie jego syntetyczność. Twórcą udało się stworzyć postać, która wraz z zachowaniem swoich cech charakteru oraz indywidualności pozostawia uczucie sztuczności w całej swojej egzystencji. Można to dobrze zauważyć chociażby po przez masę rzucanych przez robota cytatów wygrzebanych przez niego z internetu. Dosłownie! Ultron zaraz po powstaniu czuje się (jeżeli w przypadku maszyny w ogóle możemy mówić o uczuciach) zagubiony. Nie wie gdzie się znajduje, ani jaki jest jego cel. Jego źródłem wiedzy szybko staje się ogólnodostępna sieć z której czerpie informację na temat ludzkości. Prowadzi to do wielu ciekawych momentów, kiedy to można usłyszeć jak z ust robota padają różne cytaty z biblii, książek itd. Na pewno dla mnie kultową stanie się przerobiona piosenka z Pinokia (Marvel Studios - zawodowy niszczyciel dzieciństwa).

Zalet filmu jest cała masa i mógłbym je w wymieniać w nieskończoność. Może kiedyś pomyślę o dłuższym tekście o każdym ważnym aspekcie tej produkcji, ale póki co powiem tylko tyle, że warto iść na seans i samemu przekonać się jak monumentalnym filmem są kolejne przygody tytułowych Mściecieli.

Podsumowując film zbiera u mnie masą pozytywów za (kiedyś na pewno rozpiszę się na temat każdego z tych aspektów):
- Dobrą fabułę
- Wprowadzenie nowych postaci do MCU
- Nawiązania do serialowej części uniwersum
- Wyśmienite efekty specjalne
- Wprowadzenie wątków zapowiadających przyszłe produkcje
- Jak zawsze wspaniałą obsadę
- Humor
- Udźwiękowienie

Nic nie mówiąc rzecze: DO KINA, ALE JUŻ! :) Beeee...

piątek, 17 kwietnia 2015

Protagonista vs imersja cz.I

W ostatnich latach bardzo często mówi się o imersji w grach. Deweloperzy prześcigają się w różnych zagraniach, które ułatwią graczowi lepsze wczucie się w świat gry i poznawanie historii jaką scenarzyści mają nam do opowiedzenia. Wielka szkoda, że czasami nie zawsze to działa i ma swoje skutki w strukturze wydawanego produktu. Mechaniki, które teoretycznie mają ułatwić nam graczom wczucie się w klimat często mają poważne skutki. Najlepszym tego przykładem jest moja ulubiona seria Assassin's Creed.



Pierwsze gry z tej serii pozwalały wcielić się nam w postać Desmonda Milesa. Był on główną postacią skupiającą na sobie wątek we współczesności. Na przestrzeni aż pięciu gier z serii mogliśmy poznawać jego historię i wczuć się w bycie asasynem, który działa w czasach współczesnych. Pierwsza część gry była dobrym wprowadzeniem do historii osadzonej w tak bliskim nam okresie. Uczyliśmy się na jakich zasadach działa prezentowany nam świat i poznawaliśmy jego tajniki wraz z rozwojem fabuły, kiedy to Desmond wraz z pomocą Lucy odkrywał tajemnice skrywane przez Abstergo. Na przestrzeni całej historii mogliśmy wyrobić swoistą więź z protagonistą. Jego wiedza o otaczającym go świecie była nikła. Był po prostu zwykłym barmanem z szemraną przeszłością. Zwykłym facetem, takim jak większość ludzi. Właśnie to pozwoliło na zastosowanie zabiegu polegającego na równoczesnym odkrywaniu tajemnic uniwersum Assassin's Creed równocześnie z protagonistą. Zapełnianie czystej karty, jaką dostawaliśmy rozpoczynając przygodę z Bractwem Asasynów nie było nachalne, a wręcz przeciwnie. W dość krótkich sekwencjach opierających się w głównej mierze na dialogach oraz przeglądaniu e-maili pracowników Abstergo można było stopniowo dokładać do siebie części układanki jaką zaserwowali nam scenarzyści. To właśnie było dużym atutem pierwszego asasyna. Pomimo dużej powtarzalności rozgrywki i odczuwalnej monotonii historia wraz z większą intrygą w tle ciekawiła i podsycała w graczu ogień rozpalony tą iskrą niepewności i wyobcowania w otaczającym nas elektronicznym świecie. 


Przez zawężenie miejsca akcji tylko do paru pomieszczeń należących do badawczego kompleksu Abstergo Industries sama ekspozycja świata mimo swojej minimalistycznej struktury budziła ciekawość i pozwalała na dobrą imersję. Dodatkowo oliwy do ognia dolewało samo zakończenie gry. Nie było ono do końca jasne i pozostawiło masę pytań. Oczywistym następstwem takiego zabiegu było powstawanie masy teorii spiskowych wśród nadgorliwych graczy. Jako Desmond mogliśmy odkryć tajemnicę kryjącą się za dziwnymi glifami rozmieszczonymi w pomieszczeniach badawczych i samemu dopowiedzieć tę część historii o której scenarzyści z Ubisoftu milczeli. W grze nie tylko mogliśmy poznawać świat wraz Demsondem. Deweloperzy wymuszali na nas abyśmy sami pogrzebali trochę w kartach historii i ocenili co było prawdą, a co tylko zakłamaniem templariuszy tak głęboko ugruntowanym w kulturze, że przyjęło się jako niepowtarzalny fakt. Była to pierwsza gra, która nie tle co zmuszała gracza do przestudiowania niektórych zagadnień, ale zachęcała do zgłębiania wiedzy historycznej.


Druga część gry oferowała graczowi parę nowych rozwiązań dotyczących rozgrywki we współczesności. Rozwijała ona formułę zaserwowaną nam w poprzedniczce. Ogólnie rzecz ujmując wszystkiego było więcej i lepiej. Podobnie rzecz tyczyła się wątków współczesnych. Pomimo znacznego skrócenia czasu rozgrywki poświęconego na tą specyficzną część gry historia rozwijała się w dość ciekawym kierunku wprowadzając nas coraz lepiej w reali trwającej od wieków wojny między templariuszami i asasynami. Kierując dalszymi losami Desmonda, które zaczynają się dokładnie w tym samym momencie, kiedy skończyła się fabuła części pierwszej. Nadal mogliśmy kierować losami Desmonda, ale tym razem Ubi pozwoliło lepiej poznać nam drugą stronę konfliktu, jaką byli asasyni, a dokładniej zespół w którego skład wchodzili Shaun, Rebecca oraz Lucy. Sama formuła misji we współczesności może nie uległa rewolucyjnym zmianom, ale w zamian za to dawała nam dużo więcej swobody. W określonych momentach mogliśmy zwiedzić całą kryjówkę asasynów oraz porozmawiać z nowymi towarzyszami. Razem z Desmondem nawiązywaliśmy nowe znajomości i uświadamialiśmy sobie, co oznacza być asasynem i z jak wielką odpowiedzialnością się to wiąże. Reasumując historia wciągała i pomimo skrócenia czasu ekspozycji akcji mającej miejsce właśnie w XXI wieku pozwalała na dalsze odkrywanie historii Desmonda i razem z nim piąć się powoli w szeregach asasynów. Prawdziwa rewolucja miała dopiero nadejść wraz z zapowiedzeniem kolejnej dużej gry osadzonej w uniwersum AC. Co tym razem miało nas zaskoczyć ? Czy formuła rozgrywki i miała ulec większej zmianie, co wiązałoby się z odbiorem ogółu opowieści. O tym porozmawiamy sobie w drugiej części poświęconej poważnym zmianom w rozgrywce jakie dopiero miały nadejść...

wtorek, 14 kwietnia 2015

Słów kilka o nowej modzie filmowej

Już od dłuższego czasu można zauważyć modę na wszech obecne ekranizacje kultowych dzieł bazujących na różnych nośnikach popkultury jakimi są komiksy lub animacje. Co chwila słyszymy o nadciągających filmowych produkcjach takich jak wyczekiwane przez wszystkich Avengers: Czas Ultrona, Ant-Man itd. Dziś chciałbym powiedzieć parę słów o animacjach, które w ostatnich latach są nam podawane właśnie w formie ekranizacji aktorskich.


Od 2012 roku Disney serwuje nam ekranizacje swoich kultowych animacji. Do tej pory mogliśmy podziwiać na dużym ekranie już 3 pełnometrażowe filmy: Królewna śnieżka i łowca, Czarownica oraz wydanego w tym roku Kopciuszka. Każda z tych adaptacji ma swój urok i jest co najmniej filmem dobrym, ale nie tym się dziś zajmiemy.

Oglądając te produkcje nachodziła mnie caly czas jedna myśl. Czy te klasyczne animacje naprawdę potrzebowały swoich filmowych odpowiedników ? Rozumiem, że czasy się zmieniły i dzisiejsze dzieci dorastają szybciej, ale jeśli chodzi o kwestię przekazu swoistych wyznaczników moralności jakie serwują nam klasyczne animacje nadal pozostają ponadczasowe. Czy stara dobra formuła ręcznie rysowanych animacji pokazująca młodszym odbiorcom w dość prostolinijny sposób co jest dobre, a co złe jest już tak nieaktualna, że należy z niej zrezygnować ?

Animacje bawiły, uczyły i umożliwiały oderwanie się od codzienności. Pozwalały dziecku wsiąknąć w wykreowany świat pełen magii, księżniczek, antropomorficznych zwierząt i niezliczonych cudów jakie serwowali nam animatorzy. Paradoksalnie oglądając ekranizacje aktorskie, które w teorii swoje korzenie mają właśnie w tych kolorowych i lekkich w odbiorze bajkach, mam wrażenie, że ta otoczka magii i fantastyki gdzieś zanikła. Oczywiście nadal w każdym z tych filmów możemy zobaczyć tę specyficzną część świata, która normalnie nie ma prawa bytu, ale ciągle mam nieoparte wrażenie, że to już nie to co kiedyś.

W obecnych czasach każda produkcja fantasy stara się być realistyczna w swoim braku realizmu. Jakkolwiek kuriozalnie by to nie brzmiało w wielu przypadkach ma to sens i po prostu działa, ale czy takie wymuszanie na widzu by uwierzył, że komputerowo wygenerowany stworek na ekranie faktycznie istnieje w ukazywanym nam świecie nie jest zbyt nachalne?

Zakładając, że filmy te mają być czysto familijne i odbiorcami będą dzieci zastanawiam się czemu ekspozycja świata jest aż tak urealniona. Pomijając sam fakt oddania klimatu teoretycznie pasujących epok do prezentowanych opowieści (Królewna śnieżka działa się w średniowieczu?), to odpowiedzmy sobie na jedno proste pytanie - Czy te filmy muszą być okraszone tak mrocznym klimatem? Oglądając Królewnę Śnieżkę, czy Czarownicę byłem wiele razy zszokowany  tym w jaki sposób działają niektórzy bohaterowie. Wiele scen zawiera wręcz zbędną przemoc, która nie powinna mieć miejsca w filmie przeznaczonym właśnie dla dzieci. Skoro animacje stworzone w latach 80' i 90' mogły się obyć bez brutalności to czemu obecne produkcje tak nagminnie ją ukazują ? Gdzie podział się ten kolorowy świat w którym nawet złe postacie znały pewne granice moralne. Może za bardzo się czepiam, ale gdy widzę jak w filmie bazującym na bajce z dzieciństwa rozwijany jest wątek w którym dana postać, by osiągnąć swój cel posuwa się do bezpardonowego okaleczenia swojej życiowej miłości, to coś zaczyna mi tu nie pasować. Oczywiście rozumiem, że film rządzi się swoimi prawami, które często opierają się na odgórnie ustalonych schematach. Martwi mnie jednak to, że te właśnie schematy wymagają ukazywania na ekranie tak drastycznych scen nawet w produkcjach baśniowych. Czy dzieciństwo nie powinno być okresem wolnym od zmartwień i przejmowania się jaki ten świat jest okrutny? 

Oczywiście nie można rozpatrywać tego aspektu tak prostolinijnie. Każda moneta ma dwie strony, tak więc i realizm w baśniach pozwala na inne podejście do tematu. Dzięki niemu można np. bardziej skupić się na relacjach między postaciami. Ukazać w sposób bardziej przyziemny widzowi, że w życiu nie zawsze bywa jednak kolorowo, nie rezygnując przy tym z bajkowego klimatu (pod tym względem tegoroczny Kopciuszek jest wręcz ideałem). Przede wszystkim można uwspółcześnić nieco archaiczne pod względem wizualnym znane nam wszystkim historie nadając im współczesny wydźwięk. Właśnie dzięki temu możemy odkrywać ulubione klasyki na nowo, porównać je z oryginałami i wybrać swojego faworyta. Niektórzy będą woleli mroczny klimat filmu R. Sandersa, a inni lekką w odbiorze i idealną dla dzieci animację Disneya. 

Jedno jest pewne, czasy się zmieniły, tak więc i prezentowanie klasycznych bajek też musi się zmienić i na to nic nie poradzimy. To czy dobrze odbierzemy aktorską wersję ulubionej animacji z dzieciństwa jest czysto subiektywne. Choć niektóre z tych filmów według mojej oceny nie nadają się dla dzieci, a raczej dla sentymentalnej, nieco starszej widowni. Nie zmienia to jednak faktu, że wspomniane produkcje nadal pozostają dobrymi filmami do których warto wracać i dać się porwać przez wykreowany w nich magiczny świat pełen wróżek, krasnali, czy wszechobecnej magii...Beee!

niedziela, 12 kwietnia 2015

Diabeł w Nowym Jorku

Od dawna wyczekiwaliśmy kolejnej produkcji z Uniwersum Marvela. Czy projekt realizowany wraz z platformą Netflix spełnia pokładane w nim nadzieje? Rzućmy okiem na pierwszy odcinek Daredevila.



Po pierwsze w oczy bardzo rzuciła mi się sama otoczka serialu. Mimo tego, iż akcja dzieje się w tym samy uniwersum, w którym możemy oglądać zmagania Iron Mana czy Thora czuć tu całkowicie odmienny klimat. Producenci postawili na nieco inną ekspozycję świata jaką znamy np. z Agentów T.A.R.C.Z.Y, czy Agent Carter. Oglądając kolejne sceny prezentowane nam w serialu, można odczuć lekko Nolanowski klimat stawiający właśnie na realizm, powagę oraz powolne budowanie napięcia. Jest to olbrzymi atut serialu, który wpływa bardzo pozytywnie na jego odbiór. 


Ale nie samym klimatem i ekspozycją świata człowiek żyje. Jak na tle gęstej atmosfery miasta wypadają postacie grane przez Charliego Coxa oraz Eldena Hensona? Jedno trzeba przyznać. Jeśli chodzi o dobór aktorski Marvel nie ma sobie równych, co udowodnili już wiele razy, choćby przy okazji wspomnianych już Agentów. Charlie jako Matt Murdock wypada wyśmienicie. Udało mu się idealnie stworzyć wizerunek spokojnego adwokata, który doskonale wie co robi. Jego opanowanie i stoicki spokój idealnie komponuje się z postacią "Foggyego" graną przez Hensona. Jego lekkie podejście do życia tworzy idealny kontrast z  usposobieniem Matta. Dwójka adwokatów świetnie się uzupełnia, przez co czuć od samego początku, że znają się od dawna i nie mają przed sobą żadnych tajemnic. Ale czy na pewno?

Za dnia Matt Murdock walczy z przestępczością jako adwokat, ale nocą przechodzi swoistą przemianę i staje się okolicznym mścicielem. Nie mamy tu do czynienia z typowym origin story. Poznajemy Matta, kiedy  spędza już noce na dachach biurowców, co tylko potęguje ciekawość widza. Jak doszło do tego, że włożył kostium? Co było tą iskrą, która roznieciła w nim ogień do przeprowadzania wendetty na półświatku, który panuje w Hell's Kitchen? 

Taki zabieg zdecydowanie zachęca do dalszego oglądania i poznawania historii. W szczególności, że scenarzyści zdecydowali się na użycie flashbacków, które idealnie wpasowują się w ton prezentowanej opowieści. Nie są narzucone, a wręcz dopełniają historię ukazując
początki naszego bohatera:  jak stał się niewidomy, skąd się wzięły jego moce. Bardzo cieszy mnie fakt, że nie jest to okraszone nadmierną ekspozycją polegającą tylko na dialogach i mozolnym wyjaśnianiu widzowi w jaki sposób incydent z dzieciństwa wpłynął na naszego protagonistę.

A jeśli już o dialogach mowa, to warto napomknąć co nieco o samym scenariuszu w którym pełnią one nie bagatelną funkcję. W końcu nic nie buduje lepiej klimatu prowadzenia sprawy dotyczącej morderstwa, niż porządna rozmowa oskarżonego z adwokatem. Zdecydowanie jest to kolejny plus serialu. Rozmowy nie nużą, a wręcz przeciwnie. Budują tylko napięcie i kładą podwaliny pod dalszą akcję. A tej w odcinku jest dość sporo. Już pierwsza scena raczy nas piękną sekwencją walki pomiędzy tytułowym Daredevilem, a miejscowymi rzezimieszkami. Sceny walki są nagrane świetnie. Widać tu, ze Netflix nie ogranicza się w tym aspekcie. Mówiąc krótko, leje się krew i to w bardzo dobrym stylu. 

Akcja odcinka skupia się na pierwszej sprawie adwokackiej Mutta oraz Foggyego. Cała historia intryguje od początku do końca, a sposób prowadzenia fabuły tylko nakręca widza. Całość przeplatana jest wspomnianymi już flashbackami, co stanowi spójną całość i ładnie się uzupełnia. Każda z postaci dostaje wystarczająco dużo czasu ekranowego, by wyrobić sobie na ich temat własną opinię. Całość opowieści ma dużo więcej głębi niż początkowo mogłoby się wydawać. Gdzieś w tle gra inny niebezpieczny zawodnik "którego imienia nie wolno wymawiać" (czyżby Voldemord zabrał się ba bycie gangsterem?), a cała otoczka budowana wokół niego wciąga widza i sprawia, że chętnie poznałby lepiej na jakich zasadach działa półświatek tej dzielnicy Nowego Jorku. Jeśli historia oraz ekspozycja bohaterów w następnych odcinkach będą prezentować się podobnie, to już nie mogę się doczekać. 

Mógłbym się jeszcze rozpisywać na temat muzyki, zdjęć, czy gry aktorskiej i tak dalej, ale wystarczy powiedzieć, że jest to najwyższa półka i klasa sama w sobie. Jak na razie po pierwszym odcinku Daredevila mogę mówić o serialu w samych superlatywach. Zobaczymy czy moja opinia ulegnie zmianie. Ale jak na razie mogę powiedzieć tylko tyle, że jeśli jeszcze nie widziałeś nowej produkcji osadzonej w MCU to nie trać czasu i zabieraj się do oglądania! Beee.

czwartek, 9 kwietnia 2015

Wieści z MCU

W oczekiwaniu na premierę Avengers 2...

Marvel własnie opublikował plakat z dość enigmatyczną postacią Visiona. Jak na razie nie wiadomo jaką rolę będzie pełnił w fabule filmu. Wprowadzenie do MCU postaci inteligentnego androida może być bardzo ciekawe. Nic, tylko czekać na premierę tej wielkiej produkcji.

Pierwsze kroki i barankowe logo

Od czegoś zacząć trzeba, więc na pierwszy ogień poszło logo, które zawdzięczam dobrej znajomej. Kierując się stereotypami, każdy "artysta" powinien mieć w ustach wiecznie palącą się, mało mainstrimową fajkę, tak więc mój baranek nie może być gorszy...

Od następnego tygodnia powinienem zaczęć regularnie publikować wpisy. Tak jak obiecywałem w ten weekend omówię ostatnio panującą modę na aktorskie ekranizacje kultowych animacji z naszego dzieciństwa. Szykuje się masa pracy i dużo aspektów do omówienia.

Do następnego razu. Beee.

wtorek, 7 kwietnia 2015

Nowy początek

Oficjalnie startuję z prowadzeniem własnego bloga. Zabierałem się za to bardzo długo, ale wreszcie odważyłem się postawić ten pierwszy krok.
Cały projekt będzie opierał się na tym co mnie ostatnio bardzo interesuje, a dokładniej popkultura. Przejawy różnych trendów, filmy, sztuka i rożne tego typu przeczy. Już od jakiegoś czasu zgłębiam swoją wiedzę na ten temat i poszerzam swoje horyzonty. Szukam zrozumienia różnego rodzaju trendów jakie rodzą się na naszych oczach. Wstępnie planuję kilka kategorii wpisów. Część będzie poświęcona filmom oraz serialom, część sztuce oraz ogólnej tematyce artystycznej. Na pewno swoje miejsce znajdzie tu jakiś dział z podróżami do których żywię ogromny sentyment. Ogółem każdy znajdzie tu coś dla siebie. Żeby nie być gołosłownym już w przyszłym tygodniu postaram się zamieścić artykuł, a raczej moje ogólne przemyślenia dotyczące ekranizacji aktorskich klasycznych animacji Disneya.

Tym czasem życzę miłej nocy i do następnego wpisu. Beeeee...